Walim

 Tadeusz
W ostatnie dni czerwca 1965 rozpoczęliśmy nasze przygotowania do wyjazdu z Łodzi na nowe miejsce życia. Sprzedałem dużą część swego zbioru znaczków pocztowych i kupiliśmy pierwsze własne miejsce do spania czyli wersalkę. Ona do dziś jest w moim letnim domu. Od Januszów Gajlów czyli łódzkiej rodziny dostaliśmy łóżeczko dla Magdy. Od Moniki  pięknym prezentem był duży solidny, okrągły, rozkładany stół. Służył mi przez wiele lat jako miejsce pracy w domu, dziś jest stołem biesiadnym na wsi. Mieliśmy też czarnego kota ukrywanego przed gospodynią przez kilkanaście dni w pokoju. Najwięcej kłopotu i czasu zajęło pakowanie książek, których było ponad tysiąc – w sporej części owoc naszej przyjaźni z panem Heniem antykwariuszem z pasażu ZMP odchodzącego od Piotrkowskiej, u którego mieliśmy nie tylko niskie ceny, ale też dostęp na zaplecze do najciekawszych pozycji. Sporo płyt, adapter, radio. W pierwszych dniach lipca przyjechała po nas duża ciężarówka kryta plandeką. Wszyscy rozmieściliśmy się  w budzie z otwartym tyłem. Magda w wózku unieruchomionym między meblami i książkami, kot w pudle kartonowym z dziurkami, Eliza i ja na wersalce. Podczas podróży uwijaliśmy się między dzieckiem a kotem – jedno i drugie nie było zachwycone wstrząsami na twardych resorach samochodu i dziurawych drogach. Zmiana pieluszek podczas jazdy to było wyzwanie. Trasa miała 350 km, szybkość pojazdu niewielka, im bardziej w górach tym mniejsza, jechaliśmy ponad 7 godzin. Czekał na nas wielki pokój około 30 m2 w w hotelu zakładowym – miejscem dla delegacji z zewnątrz i z mieszkaniem dyrektora naczelnego. Wspólna kuchnia i łazienka, w praktyce jednak nasze, bo goście byli rzadko i bez zapędów do gotowania, gospodyni prowadząca hotel miała kuchnię swoją, dyrektor miał wszystko swoje na piętrze. Budynek z naszym przyszłym mieszkaniem był w wieloletnim remoncie  kapitalnym, który miał się lada miesiąc skończyć. Mój czas pracy to było 8 godzin od 7 do 15, przez 5 dni w tygodniu. Wówczas o wolnej sobocie nikt nawet nie myślał, ale władze Polski, mając na celu dobro artystów, a w konsekwencji polskiej sztuki, dawały im w każdym tygodniu dowolnie wybrany dzień na pracę twórczą. Oczywiście tyczyło to artystów licencjonowanych czyli członków związków twórczych, do których bez odpowiednich studiów dostać się było niezmiernie trudno. Członkostwo w takich związkach było podstawowym warunkiem otrzymania zlecenia na prace projektowe. Zlecenie przechodziło przez państwowe biuro pośredniczące, innej możliwości wystawienia oficjalnego rachunku nie było. Można nazwać to komunistyczną kontrolą. Ale było też nadzorem nad jakością realizacji zleceń, każdy projekt przechodził przez komisję artystyczną złożoną z samych plastyków. Po latach ja też otrzymałem nominację z Ministerstwa Kultury i Sztuki na rzeczoznawcę grafiki współczesnej z uprawnieniami nawet na rozprawach sądowych. Póki co w Walimiu mój status był przejściowy, ale w pełni dniem wolnym honorowany – byłem studentem VI  roku dyplomowego. Miałem zniżkę studencką na PKP, a nawet na krajowe przeloty samolotowe, parę razy z tego korzystałem na trasie Warszawa – Wrocław. 

Zakłady czyli fabryka lniarska to było kilkanaście ceglanych, kilkupiętrowych, XIX-wiecznych budynków połączonych  łącznikami na różnych wysokościach, korytarzami, wiatami, istny labirynt. KLIK To zadziwiające, że taki kompleks funkcjonujących zabytkowych obiektów dziś wygląda jak na zdjęciu wyżej. Zakład składał się z 4 głównych członów. Biurowiec to część nieodzowna wszędzie, ten był w stylu początku XX wieku, z wysokim korytarzem z ciemnymi boazeriami i pięknymi mosiężnymi lampami zwisającymi z sufitu wzdłuż całej długości.      
W 1967 zamieniono oświetlenie żarowe na rury jarzeniowe, lampy wyrzucono. Jedną udało mi się uratować i mam ją do dziś. Pokoje z wielkimi oknami dzielonymi na mniejsze pola. Moja sala po przeniesieniu do administracji miała  7 biurek, koszmar i nuda kontrolowana. Pracownię miałem nadal, ale dano mi tyle czynności administracyjnych związanych z ewidencją i ruchem wzorów, że rzadko tam się chroniłem. Tkalnia, w której na zwykłych krosnach powstawały tkaniny gładkie, a na żakardowych wzorzyste – przede wszystkim obrusy. Drukarnia filmowa. Wykończalnia – obróbka mokra i zakończenie procesu produkcyjnego – bielenie płócien, utrwalanie wydruków, nadawanie apretur wszystkim wyrobom, konfekcjonowanie, ten dział przypominał opisywane przeze mnie mroczne bielniki i farbiarnie z zakładów im. Marchlewskiego czyli Poznańskiego w Łodzi. Było też parę działów mniejszych, pomocniczych – kotłownia, warsztat stolarski, ślusarski, straż pożarna itp.  Była też przyzakładowa przychodnia lekarska. Pracowników było kilkuset, a cały Walim, który miał status osady 1500 mieszkańców.
Lech opisywał jak do wprowadzania danych do dawnych komputerów używane były karty dziurkowane. Przy tkaniu na krosnach żakardowych takie same karty służyły do sterowania nitkami osnowy, każda dziurka odpowiadała za 1 nitkę. Dowolny wzór serwety czy tkaniny obiciowej to była długa wstęga połączonych ze sobą kart, które przesuwały się po każdym przelocie czółenka. Właśnie te karty były pierwowzorem dla kart w komputerach. A krosno żakardowe pierwszą maszyną sterowaną programem. KLIK 
W Walimiu nie było projektowania na tkaniny żakardowe – gotowe zestawy kart były przysyłane. Moja jednostka organizacyjna czyli komórka wzorcująca należała do drukarni. To był wydział ze sprzętowego punktu widzenia wręcz prymitywny. Projekt rysowniczki rozbijały na kolory na przezroczystej folii. Jeden kolor druku to jeden arkusz.  Folia z zaczernionymi elementami to była maska, przez którą szablon czyli rama z naciągniętą siatką był naświetlany.  Siatka pokryta była światłoczułą emulsją. W ciemni szablon był intensywnie płukany, oczka siatki naświetlone pozostawały zamknięte, nienaświetlone otwierały się. Szablon z nalaną farbą był kładziony na tkaninie. Deską, zwaną raklą, farba była przeciskana na tkaninę. Stół drukarski był długi na parędziesiąt metrów, drukarze stali parami po obu stronach stołu i po wydrukowaniu pojedynczej klatki przemieszczali szablon o ustalony odcinek. Analogia do wyświetlania filmu jest oczywista i tłumaczy termin filmdruk. Proces był powtarzany tyle razy ile było kolorów. Pasowanie klatek, kolorów, przesunięć umożliwiała szyna z regularnie rozstawionymi bolcami. Wszystko to miałem opanowane własnoręcznie już na studiach, nawet umiałem zrobić emulsję światłoczułą do szablonów. Na swoją pracownię  dostałem duży pokój z wielkim stołem do rysowania – jego odchylany blat miał 3 na 2 metry! Z pewnością na nim powstawały żakardowe wzory w niemieckiej przed wojną fabryce. Dopóki nie przeniesiono mnie do prac administracyjnych w sali z urzędnikami miałem okres wyjątkowo męczącej  bezczynności. Po ośmiu godzinach nicnierobienia wracałem do domu wykończony. Projekty nie były nikomu potrzebne. Jak już opisywałem, fabryka realizowała zamówienia eksportowe, cała produkcja szła na Zachód, a komórka wzorcująca istniała tylko dla prestiżu zakładu albo raczej dla realizacji zaplanowanej struktury przedsiębiorstwa. Projektanci wszystkich zakładów lniarskich przedstawiali raz w miesiącu swe projekty, były one oceniane i zatwierdzane przez Komisję w Centralnym Laboratorium Przemysłu Lniarskiego w Żyrardowie, próbnie realizowane, i przeważnie nie wprowadzane do  masowej produkcji. Tak więc co miesiąc jeździłem do Żyrardowa na spotkania z kolegami projektantami i na Komisję. Projektanci, jak większość artystów w PRL, mieli różne przywileje, prócz wolnego dnia, o którym już  pisałem, także coroczny parotygodniowy plener nie wliczany do urlopu. Ja byłem na jednym w Malborku. Zamek był wówczas podczas wieloletniego remontu, mieliśmy jednak dostęp do wszystkich nieudostępnianych turystom zakamarków.
Zakład jakieś jednak musiał mieć ze mnie korzyści, więc wysyłał mnie z wzorcami do eksportowej produkcji do  Zjednoczenia Przemysłu Lniarskiego, które było w Łodzi. Na każdym wzorcu był oczywiście mój podpis i pieczątka. Wzorzec to był po prostu próbny wydruk czyli ustalone już opracowanie techniczne i receptury farbiarskie do druku. No i oczywiście parametry samej tkaniny, które były piętą achillesową ponieważ tkalnie nie trzymały odpowiedniej gęstości wątku mającej wpływ na wydajność pracy i zużycie surowca. Dopiero po akceptacji zamawiającego przychodziło zamówienie na produkcję. Wzory przysyłane to przeważnie były serwety i ściereczki kuchenne. Trochę tkanin zasłonowych. Poznałem całą faunę australijską – stamtąd było najwięcej zamówień. Jeżeli zjednoczenie nazwać koncernem to nie będzie wielkiego błędu – to było miejsce zarządzania od kontraktacji i skupu lnu po sprzedaż produktów finalnych z eksportem włącznie. Łódź to było miasto, w którym byłem studentem, musiałem mieć z uczelnią uzgodnienia formalne i konsultacje artystyczne – wszystko idealnie do siebie pasowało. Dwa razy do roku odbywały się targi tkanin w Poznaniu. Ja projektowałem i wraz z kilkoma osobami realizowałem zakładowe stoisko – na wszystko mieliśmy dobę, a upinanie tkanin w różne dekoracyjne figury było dość męczące fizycznie. 

Życie zawodowe w Walimiu nie było ekscytujące, ale prywatnie mieliśmy kilka sposobów spędzania czasu. Najczęstszym było wędrowanie po okolicy. A ona była przepiękna!  Na zdjęciu w tle Wielka Sowa, u jej podnóża jest Walim. Zupełnie wyjątkowe bogactwo roślin! Tam poznałem arcydzięgla. Tam zbierałem i jadłem muchomora jadalnego. Tylko tam widziałem sromotnika bezwstydnego. Piękne lasy bukowe – na mrocznym, zielonym dywanie mchu srebrzysta kolumnada pni, świecące jak witraż sklepienie jaskrawo zielonych lub jesienią złotych splątanych koron. Bladożółte pola pierwiosnków na wiosnę, fioletowe łąki zimowitów jesienią. Dziewięciosiły co krok do znudzenia. Rododendrony rosnące przy każdym domu, na każdej  działce. Lilie złotogłów, które dopiero w Puszczy Knyszyńskiej jako rzadkość spotkałem. Osada wiła się wraz z potokiem górskim z wielkimi głazami i pianą, szumem wody. Już w marcu, na brzegach potoku pokrytych jeszcze śniegiem rozkwitały różowe lepiężniki.  Dopiero po przeniesieniu się na tereny równinne uświadomiłem sobie jak bardzo skracał się dzień przez szybsze zachody słońca – w dolinie nastawał cień, i było widać bardzo mało nieba. Magda powoli zaczynała wychodzić z pieluch, stawiała pierwsze kroki. Chodziliśmy godzinami po wzgórzach i dolinach.  

Z dzieckiem w wózku weszliśmy nawet na szczyt Wielkiej Sowy z betonową wieżą widokową . Dziś to odrestaurowana i odstręczająca nowością i dodatkami budowla. Ale w tamtych czasach była szara, tajemnicza, nieco groźna – zwłaszcza przy niebie pokrytym szybko lecącymi chmurami, wokół żadnych cywilizacyjnych aspektów – relikt minionych lat, zapomniana, ale imponująca. 
Szare jesienne wieczory wypełniało bardzo elitarne towarzystwo przemysłowego osiedla. Czyli lekarz i aptekarz.  To było nasze towarzystwo brydżowe.  Aptekarz często przynosił spirytus. A my potem robiliśmy nalewkę na następne spotkania. Najlepsza wersja to przefermentowany sok z czarnej porzeczki ze spirytusem – pół na pół. Były też brydże z przedstawicielami zjednoczenia, którzy przyjeżdżali na jakieś kontrole i dla relaksu. Po wypełnieniu swych zadań wieczory mieli puste, niechęć do spotkań z szefami zakładu oczywista. A więc artysta z żoną umiejący grać byli towarzystwem w sam raz.  
Co jakiś czas jeździłem do Wałbrzycha na zakupy. Wałbrzych to było miasto górnicze, stolica zagłębia z najcenniejszym węglem koksującym. A górnicy bardzo przez ludową ojczyznę faworyzowani i doceniani. Wybór produktów, zwłaszcza wędlin i mięs w wałbrzyskich „delikatesach” był,  jak na szare gomółkowskie czasy, oszałamiający. Dziś taka uwaga może wydać się młodzieży bezsensowna, wówczas pełne sklepowe półki o urozmaiconym wyborze towarów to było cenione uprzywilejowanie miasta, środowiska, regionu. 
W lecie 1967 roku odwiedził nas Ostaś z żoną Zosią. Na jej rękach Magda powiedziała swe pierwsze w życiu słowo: piś. Zosia, choć była wtedy nauczycielką języka polskiego (w liceum kieleckim, do którego chodziłem na zabawy 10 lat wcześniej) nie wyjaśniła znaczenia tego słowa. Na zdjęciu Ostaś niesie Magdę, a my z zachwytem patrzymy. Ostaś, obok Lecha, to był mój największy przyjaciel, a mam tylko parę jego zdjęć.
W obecnych czasach dobrobytu hotele korporacjom  proponują „dedykowaną powierzchnię eventową” wraz ze spa i apartamenty. Z mroków PRL z mej pamięci wyłaniają się wczasy nad morzem. Zawsze 2 tygodnie, krótszych nie było. Kilkuosobową grupę pracowników (sami pracownicy fizyczni, ja jeden umysłowy – co piszę aby zadać kłam głosom o uprzywilejowaniu komunistycznych kacyków w dostępie do wczasów) dowiozła zakładowa nyska. Trasa 530 km. Oczywiście wczasy były rodzinne, była więc cała nasza trójka. Opłata niższa niż utrzymanie w domu. Na trasie, nad ranem urwała się przednia półośka. Mieliśmy szczęśliwie niewielką szybkość i wspaniałego kierowcę. Parę kilometrów dalej był jakiś malutki zakład przemysłowy – użyczył półośki! Istniała spora komitywa robotników z różnych przedsiębiorstw. 
Na miejscu w ośrodku zakwaterowania kilka zakładowych domków kempingowych. Wyposażenie przaśne – 3 prycze z pościelą, mały stolik i maszynka czyli malutka kuchenka elektryczna, co było już luksusem. Wózka dla Magdy nie mogliśmy zabrać, a więc na pryczy miała szelki, którymi na noc przypinaliśmy ją aby nie spadła. W dni pogodne spacer do pięknej plaży, przez las sosnowy i wydmy. W deszczowe było nudno – przeważnie jeździliśmy do pobliskiego Gdańska. Niestety skończyło się to utratą wszystkich posiadanych pieniędzy – kupiliśmy nasz pierwszy serwis porcelanowy na 12 osób za 550 zł. Ogromnym problemem były pieluchy – pranie dało się załatwić, ale w pochmurne i deszczowe dni suszenie to był dramat, maszynka grzała non stop. Powrót zapowiadał się kłopotliwie – zawiodło planowanie i wszystkie samochody w Walimiu były w trasach! Nerwowe rozmowy telefoniczne między zakładami dały efekt – wracaliśmy jeszcze wygodniej, niż przyjechaliśmy – autobus z bliskiej Walimiowi lniarskiej Głuszycy z ich wczasowiczami trochę kilometrów nadrobił i podwiózł nas pod sam dom. Było przez nas bardzo ciasno, Magda jechała na moich kolanach, jazda trwała ponad 12 godzin. Coraz żarliwiej pragnęliśmy końca okresu pieluszkowego.
Tak to było w PRL, żadnych autobusowych WC, klimatyzacji ani pampersów! Rok 1967, XX wiek. Sieć przekaźników telewizyjnych w tamtych latach dopiero raczkowała. Nasza osada zagubiona w głębokiej dolinie swego przekaźnika nie miała. Irytującą była konieczność szukania zmieniającego się zależnie od pogody, pory roku, wiatru, miejsca dla anteny. Mieliśmy swój pierwszy telewizor o nazwie Pegaz i z jednym kanałem – mimo kłopotów z zasięgiem, zakłóceniami, dawał nam sporo przyjemności. Dwie pozycje zapamiętane to serial z doktorem Kilderem i festiwal piosenki w Sopocie – w 1966 był Gerry Wolff, o którym pisałem wcześniej, Udo Jürgens, Angela Zilia. Lata 60. i 70.  to był szczyt poziomu Sopotu.
Równolegle do fabrycznej pracy i prywatnych rozrywek biegł proces zdobywania magisterium – projektowanie, konsultacje i realizacja prac dyplomowych. 

P.S. Od Lecha – Tadeusz wspomiał o lnianych ściereczkach eksportowanych do Australii. Tak jest, mieliśmy ich sporo. Zajrzałem do szafy, na samym wierzchu znalazłem tę…

Polski len

W lewym górnym rogu umieściłem znajdujący się na dole ściereczki napis – Designed in Australia for. W prawym dolnym rogu metka w krajem producenta.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s