Do Australii lecieliśmy liniami Qantas. Zawodem dla mnie było niezwrócenie uwagi na fakt przekraczania równika.
Z pierwszymi promieniami słońca spojrzeliśmy na ląd pod nami – pustynia. Czy my czasem nie wróciliśmy do Kuwejtu?
Zbliżaliśmy się do Melbourne, jeszcze kilkanaście minut lotu a pod nami wciąż pustynia. Pilot powiadomił, że w Melboune upały, blisko 40C. Po Kuwejcie nie było to nic nadzwyczajnego, ale jednak nie spodziewaliśmy się tego.
Wreszcie lądowanie. Najpierw do samolotu wkroczyła ekipa denzynfekcyjna. Powiadomiono nas, że obowiązują tu ostre restrykcje mające na celu ochronę bardzo delikatnej struktury biologicznej. Panowie w kombinezonach pokropili leciutko pasażerów jakimś płynem. Mogliśmy wysiadać.
Przeszliśmy przez kontrolę graniczną i stanęliśmy na australijskim gruncie – 8 luty 1983.
Na lotnisku czekała na nas kuzynka Sylwii, Basia. Wioząc nas do swojego domu ostrzegła, że w Melbourne panują niezwykłe upały, są ograniczenia w zużyciu wody i poważne zagrożenie pożarowe. Nie brzmiało to sympatycznie. Jeszcze gorsze wrażenie robił widok z okna samochodu. Jechaliśmy przez dzielnicę przemysłową, jeśli przemysłem można nazwać jakieś nieduże warsztaty, magazyny, budki z blachy falistej. Basia pocieszała, że ich dom znajduje się w starej dzielnicy z dużą ilością drzew i parków.
Rzeczywiście, dzielnica była elegancka i zadbana, ale trawa w parkach była wypalona przez słońce, drzewa szare, liście zwiędłe. To wynik restrykcji wodnych, nie wolno podlewac ogrodów.
Wreszcie dom – piękna stara rezydencja, grube mury, wysokie sufity, przyjemny chłód. Na zewnątrz korty tenisowe, spory basen. Tak sobie wyobrażaliśmy Australię.
Po przywitaniu z domownikami – mąż Basi, Janusz był dentystą, dwoje dzieci – Iwonka i Andrzej w szkole średniej – zajrzałem do gazety.
Był wtorek a zatem według informacji uzyskanej w konsulacie powinny być w niej ogłoszenia o miejscach pracy dla informatyków. Pracownik konsulatu zapewnil mnie, że jesli bardzo mi zależy na pracy to mogę zadzwonić do agencji prosto z lotniska i już po lunchu zacząć pracę. Aż tak bardzo mi nie zależało, zadzwoniłem przed lunchem i umówiłem się na spotkanie następnego dnia.
Druga sprawa to szkoła dla dzieci. Tuż obok znajdowała się szkoła podstawowa – Auburn Primary School – KLIK – poszedłem tam z Anią i Michałem.
Z Michałem nie było problemu, zgodziliśmy się, że najlepiej jak zacznie naukę od I klasy. Co innego z Anią. Świadectwo z Kuwait English School zrobiło duże wrażenie.
– Ona uczęszczała do angielskiej szkoły! Nic tu po nas. Zapisz ją do szkoły średniej.
Nie pomogły argumenty, że Ania była dopiero w 5. klasie. Trzeba było szukać dalej.
Nie było to takie proste. W dwóch szkołach państwowych odprawili nas z kwitkiem – nie było wolnych miejsc. Znalazło się dopiero w John Gardiner High School. Ta szkoła już nie istnieje i nie pozostawiła żadnego śladu na internecie.
Michał miał do szkoły 5 minut spacerem, Ania ponad kilometr do przystanku trmawajowego i kilka przystanków jazdy.
Następnego dnia odwiedziłem agenta w sprawie pracy. Zreferowałem krótko swoją dotychczasową karierę, wręczyłem świadectwa pracy z Kuwejtu i podałem swoje oczekiwania.
Poinformował mnie, że komputery UNIVAC to w Australii rzadkość. W Melbourne mają je moze dwie firmy, w tym linie lotnicze, ale oni nie potrzebuja pracowników. W ogóle to Australia jest obecnie w stanie lekkiej recesji, w branży komputerowej zastój, ale nie ma strachu, na pewno znajdą mi pracę. Przerzucił moje papiery…
– A jakie jest Twoje doświadczenie w pracy w Australii (Australian experience)? – zapytał.
– Przecież powiedziałem ci, że wczoraj przyjechaliśmy do Australii.
– Ach, tak, tak, oczywiście. To nie ma żadnego znaczenia.
Zapadło dłuższe milczenie.
– Więc nie masz żadnego doświadczenia w pracy w Australii?
Nie wiedziałem co odpowiedzieć żeby go nie urazić.
– Świetnie, świetnie. Powinniśmy wkrótce coś dla ciebie znaleźć. Skontaktujemy się z tobą telefonicznie.
W ciągu następnych dni odbyłem kilka podobnych rozmów.
Nadszedł weekend, Basia zabrała nas na Polanę w Healesville – KLIK – gdzie odbywał się dzień harcerza. Po drodze wstąpiliśmy do Healesville Sanctuary – KLIK – gdzie spotkaliśmy po raz pierwszy kangura wallaby…
A także, emu, dziobaka, mrówkojada (echidna).
Dzień harcerza z jednej strony podnosił na duchu, tyle młodzieży podtrzymuje polskie tradycje, tylu ochotników dba o ośrodek. Z drugiej strony zdałem sobie sprawę jak znikoma jest nasza obecność w tym wielkim kraju.
Była również okazja do rozmowy z wieloma Polakami. Zorientowaliśmy się, że nasi gospodarze, Basia i Janusz, są bardzo popularni w środowisku polonijnym i na wiele sposobów wspierają polonijne inicjatywy.
Większość osób, z którymi rozmawiałem, przybyła do Australii szlakiem Armii Andersa poprzez Syberię, Iran a potem Indie lub Bliski Wschód. Bardzo porządni, uczciwi, pracowici ludzie, ale ich poglądy wydały mi się nieco archaiczne, na przykład tęsknota za kresami i nadzieje, że wrócą one kiedyś do Polski.
Przy okazji dowiedziałem się o bardzo energicznej akcji Polonii w celu przyjmowania do Australii solidarnościowej emigracji – KLIK. Wszyscy sądzili, że ja jestem właśnie takim uchodźcą i moje wyjaśnienie, że przyjechałem tu prywatnie i nie byłem w Polsce nigdy prześladowany wzbudziły sporą konsternację.
Po weekendzie zaczęło się znowu bezskuteczne szukanie pracy. Wydało mi się, że może w Sydney są nieco bardziej elastyczni i poleciałem tam na dwa dni. O dziwo państwowe linie lotnicze TAA uznały moją legitymację LOT i dały mi bezpłatny bilet.
Niestety było tak jak w Melbourne. Wracałem w środę, 16 lutego. Gdy zbliżaliśmy się do lotniska rozpoczęły się niezwykłe turbulencje, czasem wydawało się, że samolot zatrzymał się w powietrzu poczym następował gwałtowny spadek w dół. Ludzie krzyczeli. Pilot wyjaśnił, że w pobliżu szaleją wielkie pożary i masy gorącego powietrza utrudniają lot.
Wreszcie wyladowaliśmy, w powietrzu czuć było spaleniznę. Następnego dnia gazety donosiły – Ash Wednesday – środa popielcowa – w okolicy Mt Macedon – KLIK. Setki spalonych domów, 75 osób straciło życie w ogniu.
Melborne nawiedziła burza piaskowa – dust storm. Czytaliśmy o tym w W pustyni i puszczy, przeżyliśmy w Kuwejcie gdzie drobny piaskowy pył przenikał przez zamknięte okna, ale żeby coś takiego…
Powyższe zdjęcie z facebook, chyba trochę podretuszowane.
Coraz mniej mi się tu podobało. Tygodnie mijały. Codziennie odbierałem Michała ze szkoły. Patrzył na mnie ponuro:
– Wszystkie inne dzieci zabierają ze szkoły mamusie.
– Widzisz jakie ty masz szczęście. Ciebie odbiera tatuś.
– Wcale nie szczęście, bo to znaczy, że nie masz pracy.
To było błędne koło. Wszystkie ogłoszenia pochodziły od agentów. Byłem pewien, że gdyby mi się udało dotrzeć do pracodawcy to przekonałbym go o swojej wartości.
Raz się udało, to była wyższa uczelnia. Odbyłem interview przed sporą komisją i widziałem, że zrobiłem dobre wrażenie. Następnego dnia dostałem powiadomienie, że zakwalifikowałem się „do finału” – shortlisted – i mam przyjść na następne interview. Tym razem poszło fatalnie. Na drugim interview wiekszość osób była ta sama co na pierwszym. Zadawali te same pytania. Wydało mi się to bez sensu, nie pamiętają co mówiłem 3 dni temu? Udzielałem lakonicznych odpowiedzi, straciłem cały entuzjazm. Nie dostałem pracy.
Ktoś zwrócił mi uwagę, że nie powinienem ubiegać się o pracę u zbyt wielu agentów bo rozniesie się pogłoska, że jestem pechowy, niezatrudnialny. Pojechałem ponownie do Sydney.
Po jednym interview wiedziałem, że to strata czasu. Poszedłem na przystanek autobusu na lotnisko żeby wrócić do domu. Czekając na autobus zauważyłem na sąsiednim budynku tabliczkę z nazwą firmy rekrutacyjnej. W gazecie znalazłem ich anons i nr telefonu. Uznałem to za dziwny zbieg okoliczności i zadzwoniłem. Telefon odebrała jakaś pani, zaproponowała żebym przyszedł po lunchu.
– Ja stoję właśnie na przystanku pod waszym budynkiem, albo przyjmiesz mnie teraz albo jadę na lotnisko.
– No dobrze, to na 2. piętrze.
Stary budynek, solidne drewniane schody. Z góry dobiegało stukanie maszyny do pisania. Czasem następowała przerwa i ktoś mruczał – psiakrew, cholera.
Przy maszynie siedziała elegancka pani w średnim wieku.
– Dzień dobry – pozdrowiłem ją po polsku.
– Ach to ty. Przepraszam, ale jedyne znane mi polskie słowa to przekleństwa, których nauczyła mnie moja żydowska babcia.
Poczułem się w domu. Już po kilku słowach relacji moja rozmówczyni przerwała mi…
– Australian experience?
– Tak. Powiedz mi Ruth co ja mam zrobić. Całe moje doświadczenie się tu nie liczy?
– Tu nie chodzi o doświadczenie tylko o asekurację.
– ????
– Ci agenci nie mają kwalifikacji żeby kogokolwiek ocenić. Im jest potrzebna asekuracja na wypadek gdybyś nie spełnił wymagań pracodawcy. Referencje od kogoś pracującego w Australii.
– W jaki sposób ja mogę zdobyć takie referencje? To błędne koło…
– To proste – przerwała mi Ruth – ja ci dam dobre referencje.
Zadzwoniła do agenta w Melbourne. Za 4 dni miałem pracę.