Raport z Essen

Lech

Wkrótce otrzymaliśmy informację o szkoleniu – 2-tygodniowy kurs projektowania systemów informatycznych w ośrodku IBM w Essen. Mamy opłacony hotel, dostaniemy diety 20 marek dziennie – niecałe 12$.

Wyjechaliśmy chyba w lipcu 1978 roku. Przed wyjazdem zrobiliśmy w domu Jacka naradę roboczą. Głównym tematem był oczywiście prowiant. Jacek zadeklarował, że upiecze boczek, prócz tego każdy z nas zabierze konserwy.
Polecieliśmy LOT-em do Frankfurtu a stamtąd Lufthansą do Essen. Podczas przesiadki musieliśmy na nowo odprawić bagaże.
Przy odbiorze walizek zagadnął nas bagażowy:
– Przeglądu Sportowego nie macie? – nie mieliśmy, okazało się, że to rodak z Bytomia.
Podczas odprawy urzędnik wpatrywał się uważnie w ekran wreszcie zapytał:
– Czy przewozi pan jakąś broń? – połapałem się o co mu chodzi.
– To tylko nóż kuchenny. Wiozę go w pokojowych celach (do krojenia boczku).
Urzędnik poprosił mnie o pokazanie noża. Grzebałem w walizce a zza kurtyny wychylił się policjant z wymierzonym we mnie pistoletem maszynowym. Czułem, że duch we mnie rośnie. Ustalono, że nóż poleci w osobnym opakowaniu.

Do Essen przyjechaliśmy wieczorem. Pierwszy rzut oka na miasto zaskoczył nas. Wszak to centrum Zagłębia Ruhry – przemysł ciężki, kopalnie, huty, Krupp i jeszcze gorzej…

Krupp

Spodziewaliśmy się szarych kamienic i zamglonego dymem powietrza, jak w Katowicach. Tymczasem domy były kolorowe i świeżo malowane, ulice czyste. Na placu przed dworcem zakończyła się właśnie jakaś impreza. Ostatnie zadęcia orkiestry, ostatni kufel piwa, weseli ludzie rozchodzili się do domów.

Nasz hotel a raczej hotelik znajdował się niedaleko. Niewielki, świeżo odmalowany domek. W recepcji czekał na nas list od organizatorów szkolenia.  Zawierał wyjaśnienie, że nasze noclegi zostały opłacone z funduszy przekazanych z Polski, z tym że za takie pieniądze nie można było znaleźć w Essen żadnego przyzwoitego miejsca. Przepraszają, że załatwili nam bardzo skromne lokum, ale i tak musieli za nie dopłacić ze swojej kasy.
Mieszkanie było w porządku – przestronny pokoik na 3 osoby. Tyle, że w suterenie. Okno znajdowało się poniżej poziomu ulicznego chodnika. Nad głowami rozlegał się stukot butów nielicznych przechodniów.
Rano dostawaliśmy śniadanie za to korzytanie z łazienki było płatne – 2 marki – klucz w recepcji. Oczywiście zakładaliśmy, że to opłata od pokoju, nie od osoby. Zdarzało się również, że gdy rano usłyszeliśmy odgłos otwieranych drzwi od łazienki, dostawałem polecenie:
– Lechu, szybko, powiedz temu esesmanowi, że zostawiłeś mydło w łazience.

Kurs odbywał się w ośrodku IBM w zielonej i zalesionej podmiejskiej dzielnicy. Dojeżdżaliśmy autobusem – koszt 4 marki w jedną stronę. To był poważny wydatek.
Organizatorzy przywitali nas bardzo sympatycznie. Podczas przerwy na poranną herbatę rozdano uczestnikom informację o pobliskich miejscach gdzie można udać się na lunch. Urocze restauracje, najtańszy lunch jaki znalazłem na liście kosztował ponad 14 marek.
Koledzy z kursu (nie było ani jednej kobiety) proponowali nam podwiezienie samochodem.
Policzmy: dieta 20 marek, minus autobus w obie strony 8 marek, minus klucz do łazienki, wyżywienie na resztę dnia i odłożenie kilku marek na prezenty dla domu. No to ile zostawało na lunch?
Odmówiliśmy tłumacząc, że musimy wykorzystać przerwę na przedyskutowanie przerobionego materiału i przygotowanie się do popołudniowych zajęć.

Podczas przerwy trafiliśmy na zatrudnionego w centrum Polaka. Pan Rudolf (Rudek) obsługiwał kserograf. Przy okazji spytaliśmy go o zasady funkcjonowania stołówki, w której popijaliśmy poranną herbatę. Zauważyliśmy tam menu na lunch z atrakcyjnymi daniami po bardzo umiarkowanych cenach – około 3 marek. Pan Rudek wyjaśnił, że to stołówka pracownicza. Dla gości jest otwarta tylko na poranną i popołudniową herbatkę. Spuściliśmy nosy na kwintę. Jednak pan Rudek zrozumiał.
Za dwa dni, gdy spożywaliśmy nasze lunchowe kanapki, odwiedziła nas oficjalna delegacja. Dyrektor centrum wyjaśnił, że jesteśmy pierwszymi kursantami z Polski, że czują się bardzo zaszczyceni naszą wizytą i chcieliby w jakiś sposób podkreślić nasz honorowy status. Jedyne co przychodzi im do głowy to dać nam karty identyfikacyjne o tych samych kolorach jakie mają pracownicy centrum. Dziękowaliśmy nieco zdezorientowani.
– Karty te uprawniają do korzystania ze stołówki pracowniczej –  wspmniał mimochodem dyrektor centrum.
Byliśmy urządzeni. Posiłki były smaczne i obfite. Wystarczyło kupić we włoskim sklepie chleb i wino na kolację w hotelu.

Sam kurs nie był dla nas rewelacją. Wszyscy mieliśmy spore doświadczenie w projektowaniu systemów i podczas naszej pracy wyrobiliśmy sobie pewne standardy działania. Oczywiście każdy taki kurs dostarcza jakichś nowych informacji, które pewnie gdzieś i kiedyś mogą być przydatne.
Istotne było utrzymać się językowo na powierzchni. Wiedziałem, że dłuższe słuchanie wykładu w dość obcym języku ma silne właściwości usypiające więc przyjąłem agresywną taktykę. Bardzo często podnosiłem rękę żeby zadać jakieś pytanie, na które często znałem odpowiedź albo żeby coś skomentować. Zresztą kurs był prowadzony metodą interaktywną, co kilkanaście minut wykładowca inicjował dyskusję lub ćwiczenie.
Wieczorem, w hotelu, spędzałem sporo czasu czytając ze słownikiem w ręku material na dzień następny i zapisywałem sobie pytania i komentarze do wtrącenia. Moi towarzysze mieli mi pomagać znajdować słówka, ale na ogół pogrążali się w zażartej dyskusji na temat – dlaczego tu tak dobrze a u nas taki gnój?
Zauważyłem, że czasami nad naszym oknem cichł na chwile stukot obcasów. Pewnie jakiś spóźniony przechodzień zainteresował się coż to za awantura w tej suterenie.

W czasie naszego pobytu wypadał jeden weekend. Spędziłem go w miasteczku Remscheid z moją korespondencyjną znajomą Inge i jej rodziną. Mieli dwoje dzieci – Nora i Jochen, 10 i 8 lat, bardzo wesołe i sympatycznie psotne.
Jacek wyjechal na weekend do znajomych w Luksemburgu lub innym BeNeLuxie a Bogdan spędził chyba jeden dzień w gościnie u naszego znajomego – pana Rudka.

Na zakończenie kursu podzielono uczestników na zespoły. Każdy zespół miał za zadanie przygotować 15-minutową prezentację projektu systemu.
Tu moi koledzy poderwali się do działania. Szczególnie Bogdan nalegał żebyśmy przedstawili coś zupełnie oryginalnego. Stanęło na metodzie HIPO – Hierarchical Input Processing Output – KLIK. To było coś czego nie przerabialiśmy na kursie i wydaje mi się, że zrobiło to dobre wrażenie na wykładowcy i nieco zamieszało w głowach naszym kolegom z kursu.

Nie pamiętam czy udało nam się zaoszczędzić wiele marek, jedyne zakupy jakie pamiętam to elektroniczne zegarki.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s