Tadeusz
Obaj jesteśmy przedstawicielami pewnej grupy społecznej, która pojawiła się po wojnie, umownie nazwijmy ją: inteligenckie jedynaki bez ojców.
Obie nasze matki przeżyły katastrofę zawalenia się ich świata. To była katastrofa śmierci męża, a jednocześnie śmierci świata obyczajów, ustroju, statusu społecznego. Z czasów przedwojennych nie pozostało absolutnie nic – prócz nas, żywych pamiątek i namiastek.
Obaj byliśmy chłopcami rosnącymi i coraz bardziej przypominającymi swych ojców. Obaj byliśmy jedynakami – słoneczkami swych matek w ciemnościach żałoby po utraconym świecie. Światy utracone również były podobne.
Była między nami istotna różnica – matka Lecha była całkowicie osamotniona, jej rodzina była daleko, w konsekwencji partnerem do rozmów lub raczej powiernikiem, słuchaczem był Lech. Moja miała obok siebie matkę i siostrę, środowisko małomiasteczkowe, bo kieleckie, klerykowskie i dość toksyczne, ale zapobiegające samotności. Dlatego też śmieszy mnie wyznanie Lecha, że traktował mnie jak starszego brata – w istocie był ode mnie dojrzalszy mentalnie bo bywał dopuszczany do frustracji matki, z nim dzieliła się poglądami, narzucała zobowiązania środowiskowe.
Ja z kolei miałem obok siebie nie dom starców czy byłych ziemian, lecz zwyczajne podwórko z mieszanym składem społecznym.
Modelowe były stosunki naszych mam – przyjaźń, zrozumienie i poczucie wspólnoty pomieszane ze stałą choć ukrywaną rywalizacją o lepszość własnego dziecka. Stałe tematy rozmów: A mój Lesio, a mój Tadzio.